poniedziałek, 21 marca 2016

37.

 Zachodnie wybrzeże część druga-Horseshoe, Antelope Canyon, Zion National Park

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Horseshoe Bend(w wolnym tłumaczeniu podkowa), znajdującym się nieopodal uroczej mieścinki Page w Glen Canyon. Miejsce, w którym rzeka Kolorado zawija o 270 stopni. Żadnych zabezpieczeń, oświetlenia czy też ostrzeżeń przed urwiskiem było perspektywą bardzo przerażającą. Tym bardziej, że rodzaj kamieniska był zupełnie inny niż na masywnym Wielkim Kanionie. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, że płyty skalne na których stoją są bardzo cienkie i podchodzenie do krawędzi grozi upadkiem w przepaść. Niemało było takich nieświadomych. My zachowywaliśmy się odpowiedzialnie i po wstępnym sprawdzeniu upodobaliśmy sobie cztery miejsca na posiedzenie i zrobienie "kilku" zdjęć. Krajobrazy były tak niesamowite, że nie mogliśmy się napatrzeć, a zmrok zbliżał się wielkimi krokami. Stwierdziliśmy, że warto przyjechać tam jeszcze raz. Przespaliśmy noc w Page i wróciliśmy następnego dnia, aby nacieszyć oko tymi widokami. Całe szczęście, że przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w nowy szerokokątny obiektyw, ponieważ podkowa jest tak rozległa, że ciężko byłoby ją uchwycić zwykłym obiektywem. To była bardzo dobra inwestycja;)








Następnym punktem naszego zwiedzania był Antelope Canyon. Składający się z dwóch typów kanionu, a mianowicie Upper i Lower Canyon. W Stanach Zjednoczonych istnieje możliwość wykupienia rocznej karty, która uprawnia do wejścia na teren wszystkich parków narodowych. Jej cena to 80 dolarów. Wykupiliśmy tą kartę, jednak okazało się, że Antelope był wyjątkiem. Rezerwat tego kanionu należy do Indian Navajo, co spowodowało, że nie mogliśmy powołać się na naszą kartę. Dlatego też musieliśmy wybrać się na wycieczkę zorganizowaną, tak jak wszyscy którzy chcą odwiedzić tą atrakcje. Wycieczka wraz dojazdem trwa półtorej godziny, a jej cena to 25 dolarów od osoby. Istnieją dwie firmy organizujące wyprawę w totalnie różniących się od siebie cenach. Jeśli ktoś zastanawiałby się którą wybrać to proponuje tą tańszą. Ten sam czas, ta sama droga, a cena dwa razy mniejsza.


Wielki plastyczny piaskowiec, tworzony przez miliony lat przez powodzie błyskawiczne i słońce które wpadało przez szczeliny kanionu robiły takie wrażenie, że znów zwariowaliśmy. Łukasz biegał z aparatem robiąc miliony zdjęć, a ja chodziłam krok w krok za przewodnikiem próbując wyłapać jak największą ilość informacji na przemian z gnaniem przed obiektyw aparatu:) Czas upłynął niesamowicie szybko, a w nas pozostała nutka rozczarowania, że tylko taki okres mogliśmy tam spędzić. My lubimy zachwycać się nad cudami natury trochę dłużej niż godzinę.






Jadąc totalnie prostą drogą charakterystyczną tylko dla Ameryki w kolejne miejsca, czuliśmy jak w powietrzu rozpływa się szczęście z faktu, że możemy tego doświadczać. Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy dojechać do Zion National Park. Bilety wstępu do tego wyjątkowego miejsca były bardzo drogie bo aż 35 dolarów. Na całe szczęście mieliśmy kartę o której pisałam wyżej. Przed każdym wjazdem na teren wszystkich rezerwatów, w których byliśmy, stoi mała budka, która umożliwia zaczerpnięcie aktualności o stanie parku czy też wzięcie mapy i podstawowego przewodnika. Przekroczyliśmy granice kolejnego stanu Utah. Tym razem znajdowaliśmy się w głębi kanionu. Mogliśmy zobaczyć mniej więcej to, co znajduje się na przykład w środku Wielkiego Kanionu. Kręte drogi, którymi zjeżdżaliśmy co raz to niżej miały dziwny kolor i były bardzo dobrze zakonserwowane. To naprawdę wyczyn, ponieważ w tamtym miejscu wilgoć i ciągłe zmiany pogody mogłyby niekorzystnie wpływać na ich stan.






Dojeżdżając do głównego punktu widokowego w Zion National Park przywitały nas dwa jelonki, które stały sobie bez pardonu obok turystów. Znaleźliśmy świetny szlak, którym postanowiliśmy się przespacerować. W trakcie drogi szukaliśmy przejścia przez małą rzeczkę, aby dostać się pod sam wodospad, który wypatrzyliśmy. Dopiero po dwugodzinnej wędrówce odnaleźliśmy drogę która tam prowadzi. Naszej przechadzce towarzyszyły niezapomniane widoki, ciągle odkrywaliśmy wyjątkowe miejsca do których zawsze się "w człapaliśmy". Mimo tego, iż widoki były olśniewające, to na tle innych atrakcji stwierdziłam że nie było to aż tak niespotykane. Oczywiście ogrom wzbudzał niesamowite doznania, ale przyroda była dość szablonowa. Może dlatego, że w młodości sama ganiałam po moich dobrzyńskich górkach. Dostaliśmy się pod sam wodospad. Jednym z moich pragnień jest to, aby móc pływać w krystalicznym jeziorku pod wodospadem. I chociaż tylko pod nim przebiegłam to czułam się fantastycznie;)








Zegarek Łukasza potwierdził, że finalnie tego dnia zrobiliśmy grubo ponad dwadzieścia kilometrów. Zjedliśmy "samochodową" kolację i pojechaliśmy w dość długą podróż na zachód. Gdy Łukasz prowadził nas bezpiecznie do kolejnej przystani, ja szukałam noclegu oraz zgrywałam niezliczoną ilość zdjęć na komputer. Z radością w sercu i uśmiechem na twarzy pokonaliśmy blisko czterysta pięćdziesiąt kilometrów w nadziei na kolejne emocjonalne uniesienia. Zameldowaliśmy się w hotelu i z niecierpliwością oczekiwaliśmy na następny dzień-odwiedzenie Doliny Śmierci. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz