Miami Seaquarium
Ten wątek zasługuje na oddzielny post.
Spośród wszystkich atrakcji, miejsc, które odwiedziłam, Miami Seaquarium
zajęło zdecydowanie pierwsze miejsce. Z pewnością dlatego, że od bardzo dawna
interesowałam się delfinami, a w tym oceanarium było ich ponad
trzydzieści.
Nawet nie wiem jak opisać tych kilka chwil spędzonych w wodzie z tymi
zwierzakami. Moje pragnienie się spełniło, od długiego czasu znajdowało się na
mojej magicznej kartce z marzeniami, celami i miejscami koniecznymi do
odwiedzenia. Nie zawiodłam się ani trochę. Wejście na teren oceanarium było
dość drogie, a opcja wejścia wraz z instruktarzem cztery razy droższa. Na moje
szczęście akurat tego dnia była promocja dzięki czemu zaoszczędziłam blisko
60$.
Dostałam piankę, instrukcję i pozwolenie na wejście na półgodzinny seans z delfinami. Łukasz obserwował wszystko z boku jedną ręką nagrywając, a
drugą robiąc zdjęcia z całego wydarzenia. Czas instruktarzu zleciał niesamowicie szybko.
Ilość i intensywność pokazu była bardzo duża. Mogłam dotknąć, przyjrzeć się
delfinowi, pocałować go, słuchać dźwięku jaki wydaje pod wodą, dawać mu komendy
oraz nagradzać rybą. Niesamowite uczucie. Instruktor który był ze mną opowiadał
o nich bardzo szczegółowo. Dużo wiedziałam o tych zwierzętach, ale dzięki temu
doświadczeniu odkryłam jeszcze więcej.
Po tym spotkaniu, poszliśmy zwiedzić kolejną część "oceanicznej
wioski". Trafiliśmy na pokaz wyjątkowo łagodnych rekinów, olbrzymiej orki
w nieco małym jak dla niej akwarium. Zobaczyliśmy kilka gatunków tropikalnych
ptaków i na koniec odwiedziliśmy nasze delfinki. Spędziliśmy tam kilka dobrych
godzin, po czym znaleźliśmy idealne miejsce na chwile odpoczynku z pięknym
widokiem na zachód słońca.
Na Miami Beach jeździłam prawie codziennie, jak tylko chłopacy mieli treningi. Spotkałam tam ludzi, którzy byli życzliwi, uprzejmi i zawsze uśmiechnięci. Nieważne czy siedzieli w samochodzie, czy jechali autobusem. Ciężko spotkać w Polsce tyle serdeczności podczas zwykłego spaceru. W sumie nie ma co się dziwić, oni mają to czego im potrzeba do szczęścia, to co jest dla nich największą wartością: pieniądze. Miami Beach to jeden wielki lans, pokaz samochodów, ubrań i polowanie na dziewczyny. Oczywiście nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, ale wydawało mi się, że to jest dla nich celem numer jeden. Do tego mają dużo słońca co podnosi ich poziom endorfin w całym roku. Podczas zwykłej przechadzki na każdym kroku zaczepiało mnie mnóstwo osób starszych, młodszych, kobiet, mężczyzn pytając o drogę, czy o samopoczucie.
Przed przyjazdem miałam nadzieje, że poczuje trochę więcej amerykańskiej atmosfery niż w multikulturowym Nowym Yorku i nie zawiodłam się.
Jeśli chodzi o jedzenie to Ameryka chyba w każdym jej zakątku jest taka sama. Sztuczna i chemiczna, ale taki jej urok.
Miami to drugie miejsce na ziemi, zaraz po hiszpańskim Santander, gdzie mogłabym spędzić więcej czasu niż zaledwie dwa tygodnie. Przyznam, że wyjątkowo ciężko wracało mi się do Polski. Ale wypoczęłam tak bardzo, że opuszczoną sesje egzaminacyjną nadrobiłam w pięć dni(a mało do odrobienia nie było), do tego moja skóra zbrązowiała jak jeszcze nigdy wcześniej. Podsumowując to był naprawdę bardzo dobry czas i wyjątkowe doświadczenie. Wiem, że na pewno jeszcze kiedyś tam pojadę. Jednak w tym momencie zaczynam oszczędzać na kolejny wyjazd, który mam nadzieje dojdzie do realizacji. To miejsce jest na naszej wspólnej liście, krajów które chcemy odwiedzić z Łukaszem. A więc trzymajcie kciuki:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz